wtorek, 11 listopada 2008

Bond, buba i wróżki

Ojoj - no mega długa przerwa.. no jakoś tak wyszło :/
Za to nadrabiam teraz aktywnym weekendem :) Nagrodę dla najbardziej aktywnego uczestnika konkursu dostaje... moja pierwsza ósemka! Ząb, znaczy się, ten mądrości, powiedzmy. Niby wniosek prosty - przyjechałam tu i zmądrzałam, ale o dżizas, jak to masakrycznie boli!! Zaczęło się delikatnie w piątek wieczorem, a w sobotę sajgon... W sumie nie wiedziałam o co chodzi, bo to mój pierwszy ząb. A takie miałyśmy plany!! Ale stwierdziłam, że póki co nałykam się jakichś prochów i będzie. Zresztą jak luknęłam na cennik tutejszych dentystów, to jakoś trochę przestało bolec :/ EKUZ nie obejmuje dentystów, a EURO26 tylko do ok. 300 CHF - to chyba taniej mi wyjdzie samolot do Polski w 2 strony i moja dentystka w Świdnikowie. No więc nafaszerowana dragami wybrałam się z Justyną na Bonda - z tego co czytałam, to w Polsce niezłe kolejki są!! A tu jedynym problemem było znalezienie kina z VO - version original, bo Szwajcarzy, podobnie jak Włosi, Niemcy i Francuzi lubią sobie dubbingowac filmy. No ja niekoniecznie uważam to za dobry pomysł :/, zwłaszcza, że żadnym z tych języków nie władam tak dobrze,żeby filmy oglądac. Ale dbają tu przynajmniej o takie sierotki jak my, i w każdym większym mieście jest przynajmniej jedno kino, gdzie grają bez dubbingu - tylko lecą dwie albo 3 wersje napisów naraz :)
Mnie się Bond podobał, nawet przekonałam się do Craiga, bo w poprzednim filmie jakos tak nei bardzo mi do gustu przypadl. Film jest OK, tylko jakos tak dziwnie dlugawy. Nie to, że akcja slaba - wrecz przeciwnie: ciagle cos sie dzieje, duzo niespodzeiwanych zwrotow. To taka jakas dziwna dlugosc... albo moze nei moglam doczekac sie konca, zeby sobie zapodac żel dla ząbkujących dzieciaczków? Tak głupio w kinie, posród ludzi grzebac sobie paluchem głęboko w buzi, nieprawdaż?
Lozanna wieczorkiem jest śliczna, pięknie podświetlone mosty, katedra.. cudnie :)
A w niedzielę miałyśmy jechac zwiedzac jakies superowe wodospady, ale się okazało, że zamknęli to tydzień temu. Tu rok dzieli się generalnie na dwie pory - od maja do października jest lato i wszsytkie muzea, parki rozrywki, przyrodnicze i inne takie tam są otwarte, oraz od listopada do kwietnia - wyżej wymienione są w 70% pozamykane, gdyż i tak ludzie tam nie chodzą, bo zaczął się sezon narciarski. No więc chyba naprawdę będę musiała przynajmniej spróbowac dwie deski przypiąc...ehhh
Zamiast wodospadow Justyna znalazła jakąś jaskinię. Oczywiście, ja musiałam mega zamieszania narobic, bo nie spałam pół nocy przez tego zęba, i już byłam zdecydowana iśc z samego rana do lekarza, po czym łyknęłam ketonal (to już dla mnie ostatecznośc!) i jakoś stanęłam na nogi :) Wycieczka zaczęła się od małego zonka - trochę techniki i człowiek się gubi: dziewusie z Polski chciały sobie kupic bilety w automacie na dworcu, no i coś żeśmy spieprzyły centralnie, bo nasz bilet -sprawdzony przez panią konduktor- okazał się całkiem do d..niczego:)Ale coś tam po niemiecku nam napisała na nim, i powiedziała, że niby w jedną stronę możemy jechac, ale z powrotem to musimy kupic drugi, bo te co kupiłyśmy to trochę za tanie. No dobra :) W drugim pociągu też się nas babeczka czepiła, ale jakoś żeśmy jej powiedziały, że chciałyśmy dobrze, ale nie wyszło. Wyglądała, jakby już chciała nam karę wlepic, ale poplumkala trochę coś w stylu: "Zeby mi to był ostatni raz!" i dała nam spokój.
Dotarłyśmy do Sion/Zitten - stolicy sąsiedniego kantonu Valais/Wallis. Robią tu dużo dobrych serów :) Pierwsze słowa Justyny w Sion - Boże, jaka dziura! No ale w Szwajcarii wszystkie miasta są małe.. Dziura, ale sklepy Niny Ricci, Yves Saint Laurent i jeszcze parę innych mają! Generalnie w niedzielę wszystko zamknięte, ale że ładna pogoda była, to postanowiłyśmy się wdrapac na wzgórza, które są symbolem miasta. Na jednym z nich są ruiny zamku Tourbillon. No i okazało się, że obie kondycję zostawiłyśmy w domu, ale warto było się przemordowac, bo widok piękny!! Na górze wyczytałyśmy w przewodniku, że na sąsiednim wzgórzu Valère jest bardzo stara bazylika z najstarszymi działającymi organami - no to jak mogłyśmy tam nie wleźc?! Bo najpierw trzeba było zejśc z jednego wzgórza, a potem znowu wdrapywac się na drugie. Bazylika jest bardzo, bardzo stara - wczesne średniowiecze, zupełnie inna niż to, co widziałam do tej pory. Organy są niewielkie, zawieszone w takeij "łódeczce" na środku ściany - tak jakby ktoś wleciał w bazylikę jakimś Latającym Holendrem i zaprakował. Wspinaczka sprawiła, że zgłodniałyśmy. Wybrałyśmy się na fondue do małej, lokalnej knajpki. I już wiemy, co Szwajcarzy robią w niedzielę (bo w sobotę wszyscy robią zakupy!) - w niedzielę spotykają się ze znajomymi w knajpkach! było tłoczno, ale udało się znaleźc dla nas stolik. Zamówiłyśmy tradycyjne fondue i białe winko "Dame du Sion" - jak na damy przystało :)To fondue było absolutnie boskie - pyszne sery, sporo czosnku, i delikatny aromat wina (wydaje mi się, że w tym fondue w Bernie lekko przegięli z winem właśnie). Tu proporcje były idealne! Pyyyycha!
Przy winku trochę się zagadałyśmy i ominęłyśmy jeden pociąg.. no to jeszcze krótki spacerek deptakiem po Sion. I Justyna zmieniła zdanie, hehe:) Zwłaszcza, jak wysiadłyśmy w Saint Maurice - to już taka dziura z definicji. W sumie nic złego, takie małe miasteczko. Włączyłyśmy trochę przyspieszenie, żeby zdążyc do tej jaskini. Znaki mówiły, że 30 min, ale już po 10 min. widziałam szyld Jaskini Wróżek. Znaki kłamią?? O nie! Bo szyld był, owszem - ale u stóp kolejnej góry! Tak - żeby wleźc do jaskini, trzeba się znowu w cholerę nawspinac!! A nam czas uciekał jak szalony!! A tu raz, że tchu brakuje, to dwa - no widoczki po drodze obłędne: turkusowa górska rzeka, piękne skały, wodospadzik.. ach!Ale zdążyłyśmy:) Już po pierwszych kilku metrach obie stwierdziłyśmy, że to chyba nie był nasz najlepszy pomysł, bo ciemno, ciasno.. brr! Ale dobra, idzeimy dalej :) Szukałyśmy wróżek, bo zgodnie z legendą ta jaskinia należy do wróżek. Jest specjalne źrodełko, w którym jak się zanurzy lewą dłoń i pomyśli życzenie, to się spełni. Tylko trzeba wrócic i podziękowac wróżkom - ja tam chętnie wrócę :)! Widziałyśmy "krokodyla" uformowanego przez działalnośc wody, "kośc szynki" i na końcu najpiękniejsze... przecudny wodospad!! I śliczne jeziorko.. wodospad ma 77 metrów i nie jest taką sikawą, tylko takim deszczem kropelek!! Postaram się tu jakoś filmik wkleic (no nie najlepszej jakosci, bo to ja robilam!! troche musze panowac nad kreceniem aparatem:) ) - filmik, na ktorym wchodzimy do tej komnaty z wodospadem i robimy wielkie WOW! Ale naprawde, olsniewajacy widok. W ogole w tej jaskini jest bardzo cicho, praktycznie zadnych dzwiekow, a w tej ostatniej komnacie jest taki huk, że szok! Wodospad można obejrzec ze wszytkich stron - co tez uczynilam, przemakając dokumentnie i lekko zraszając obiektyw aparatu (dlatego moje zdjecia sa chalowe, postaram sie wstawic troche od Justyny, ktora najpierw zrobila zdjecia, a potem wlazla pod wodospad:) ). Za wodospadem, jak się podnioslo glowe, to się miało wrażenie, że spada na ciebie deszcz brylancików, kryształków...aż nie chciało się stamtąd wracac, ale byłyśmy ostatnimi goścmi i trochę się bałyśmy, że nas tu zamkną. W drodze powrotnej szukałyśmy wróżek - znalazłyśmy wszystkie pięc (wróżka - lalka barbie przyczepiona w jakims mega-dziwnym miejscu w jaskini). Służą one do zabawy dla dzieciaków - jak znajdą je i zaznaczą na mapie gdzie są, to mają szansę wygrac jakies nagrody. Nam mapki do zaznaczania nie dali :/ Swoja droga fajny pomysl, bo nawet takei stare krowy jak my się wciagnely w szukanie - a przy okazji dokladnie obejrzalysmy cala jaskinie, hehe - spryciarze z tych Szwajcarow!!
Zapraszam teraz do galerii!!
a w przyszly weekend czeka mnie egzamin w Bernie, a potem zmykam do Zurychu na wycieczke erazmusowa! i ząbek przestaje bolec powowli, wiec jest gut!

poniedziałek, 27 października 2008

Nano-refleksja (skrótowy i pobieżny kurs nanoetyki)

Najpierw z newsów obyczajowych: ubiegły tydzień zakończył się moim małym zejściem - za mało snu, jakiś wirus w powietrzu i padłam. Byłam zmuszona zrezygnowac z japońskiego party pożegnalnego kolegi z labu...a było tam japońskie żarcie!! Padłam. Dobrze, że obdarowano nas w ten weekend bonusową godziną :). Tym razem zero wycieczek, chociaż prania mi tym razem nie zaaresztowali. W ogóle miałam zostac w domu i faszerowac się gripexem, ale... ładna pogoda+cienki humor+w piątek stan mojego konta wzrósł o kilkaset CHF (thx to EPFL :P) = hmmm.. a może zakupy :D? Yes, yes, yes (dżizas, już drugiego polityka cytuję....)! Odszczekuję wszystko co powiedziałam na temat tego, że Lozanna to zakupowa dziura! W miasteczku, które mi kojarzy się z Lublinem, mają porządne sklepy, ekhm, butiki - przepraszam - żeby zacząc od Louis Vuitton i Hermès.. No na razie tam się nie obłowiłam, aż tyle EPFL mi nie płaci - ale kto wie :)? Generalnie trafiłam idealnie z momentem, bo to jakiś obniżkowy weekend był w niektórych sklepach. I jeszcze załapałam się na końcówkę targu - widziałam to w Bernie, ale tu?? Na tych stromiznach?? A jednak - są szaleńcy, którzy rozstawiają swoje kramiki ze wszystkim na tych pięknych, krętych i obrzydliwie nie-poziomych uliczkach. Lubię takie targi (chociaż w dzieciństwie nienawidziłam jak mama nas zabierała na zakupy po warzywa na targ) - właśnie warzywa tu są, mnóóóóstwo pięknych kwiatów oraz przepyszne sery, mięsko i ryby (coś jak Francja!) i oliwki w 100 rodzajach. Dla mnie rano iśc na zakupy w sobotę to między 13 a 14, więc już się zwijali generalnie - ale może kiedyś coś mnie tknie i się masochistycznie poświęcę? 

To, co znajduje się poniżej nie powinno nigdy byc cytowane wyrwane z kontekstu - jest to wypowiedź, którą należy traktowac jako całośc. Może byc ona kontrowersyjna i przerażająca momentami, ale jej celem nie jest bynajmniej przestraszenie i zniechęcenie nikogo do nowych technologii. Po prostu po kolejnym genialnym wykładzie "Nanomaterials" doszłam do wniosku, że na moich studiach (i tym nowym kierunku Zaawansowane materiały i nanotechnologie) w ciągu 5 lat nie znalazł się nikt, kto sprowokowałby dyskusję na temat nanoetyki. Byc może dlatego, że w Polsce nie ma przemysłowego lobby, ba! - tam high-tech po prostu praktycznie nie istnieje. Niemniej jednak uważam, że kształcąc ludzi w tej właśnie dziedzinie trzeba też - oprócz ciągłego zachwycania się nowymi możliwościami i odkryciami - jasno i wyraźnie powiedziec o bardzo przyziemnych sprawach, które wiążą się z wprowadzaniem tychże technologii na rynek. 

Miała byc nanorefleksja - a więc: na początek trochę podstaw. Nano, czyli 1 milionowa częśc milimetra - ciężko sobie wyobrazic. W całym tym nanoszaleństwie chodzi o skalę, a więc dla unaocznienia: przeciętna komórka - 1 komórka organizmu - ma ok. 10 mikrometrów, czyli 10 000 nm. To tak, jakby położy tic-taca obok 35-40 piętrowego budynku - i ten budynek byłby komórką... A my potrafimy już robic takie cząstki (no dobra trochę większe, ale co za różnica, czy ułożysz jeden na drugim 50-60 tic-taców, jeżeli obok stoi ten wieżowiec??)! Parę lat temu na zachodzie szalał przedrostek nano (który swoją drogą pochodzi od greckiego nanos - karzeł); wszystko, co sexy i trendy było nano, do tej pory jeżeli pisze się do kogokolwiek o fundusze na badania, jeżeli nie ma nic z nano, to raczej marne szanse na kasę. Ale zanim wielka moda na nano-wszędzie dotarła do Polski, burza zaczęła cichnąc. W sumie my nawet tego nie odczuliśmy - ja jedyne co zauważyłam to nanosilver samsunga (antybakteryjne powłoki w lodówkach, pralkach, a nawet obudowach laptopów ostatnio!) i seria kremów nano coś tam Ireny Eris. I to by było na tyle. 

A WŁAŚNIE, ŻE NIE!! Wbrew pozorom z nanocząsteczkami już dawno obcujemy, ale nikt nie jest w stanie stwierdzic, w jakiej ilości. Z prostej przyczyny - nie istnieją żadne regulacje prawne dotyczące informowania konsumentów w kwestii zawartości produktów. OK, podany jest skład chemiczny - weźmy taki krem do opalania, z filtrem mineralnym - dwutlenkiem tytanu (TiO2). Jeszcze jakiś czas temu, gdy posmarowało się tym cudem, to świetnie blokował promienie UV, ale też zostawiał na ciele biały film. No to ze sproszkowanego TiO2 zrobili jeszcze bardziej sproszkowany - taki, że go nie widac. Dygresja: czy wepchniesz 2-metrową szafę przez standardowe okno? A 50 tictaców? Mi już nawet nie chodzi o to, czy to rzeczywiście jest niebezpieczne dla zdrowia i życia, czy nie - ale chciałabym wiedziec, co kupuję!!! A propos niebepieczeństwa - NIE można jednoznacznie stwierdzic, czy nanocząsteczki są same w sobie niebezpieczne. I prawdopodobnie nigdy nie będzie można, bo wraz ze zmniejszaniem ich rozmiarów dochodzimy do analitycznych limitów - żeby wykryc taką cząstkę, trzeba przyczepic jej jakiś znacznik (jakąś cząsteczkę) - rozmawiamy w skali kilkudziesięcio-kilkuset atomowej - znacznik też jest mały. Jeżeli przyczepisz tic-taca do wieżowca, on tego nie odczuje - ale jeżeli skleisz dwa tictaci, to zmiana będzie ogromna, dla każdego z tictaców. W momencie przejścia do nanoskali zaczynamy mówic o zupełnie innym świecie - dosłownie. Tu rzeczy opisywane w naszej skali przez klasyczną fizykę sa uzupełnione, a czasami nawet zdominowane przez zjawiska wychodzące poza zdrowy rozsądek. Dlatego też te dwa tictaci w momencie połączenia odczuwają coś w stylu historii typu: w Ziemię uderza druga Ziemia, złączają się. Pomijam siłę zderzenia, ale jakie inne deformacje zostaną tym połączeniem wywołane! Ale zmierzam do tego, że jak się przyczepi cokolwiek do nanocząsteczki, to jej właściwości zostają tak dramatycznie zmienione, że w teście in vitro nie sposób powiedziec, czy to tylko wina naszej nanocząsteczki, czy tego nieszczęsnego tandemu. Podobny efekt wywołują np. polimerowe otoczki stosowane do oddzielania pojedycznych nanocząstek w roztworze koloidalnym. Zrobiono badania, które wykazały, że komórki ginęły wystawione na działanie nanocząstek zamkniętych w polimerowych "kapsułkach", jak i samych otoczek, bez nanocząstek w środku. Dopóki wyrok nie zapadnie podsądny jest uznawany za niewinnego - a tu chyba wyrok zapadnie nieprędko, jeżeli w ogóle.

Kolejną kwestią, na którą zwróciłam uwagę przy okazji tego wykładu jest kwestia nanoodpadów. Ludzie, którzy prowadzą ten kurs pracują z proszkami, nanoproszkami też. Ich lab to specjalna strefa z ograniczonym dostępem, nawet sprzątaczek tam nie wpuszczają. Pracują ubrani jak kosmici. I mają specjalne pojemniki na nanoodpady - chociaż to też trochę bez sensu - cząsteczki sa tak małe, że każdy materiał to dla nich jak sito ze sporymi otworami. Że nie wspomnę o obrzydliwie drogim odkurzaczu dla alergików, z filtrem wodnym i takimi innymi, który i tak musieli wielokrotnie podrasowywac, żeby choc troche tego nanośmiecia wciągnął. Co robic z nanocząsteczkami, "zużytymi" nanocząsteczkami? Oczywiście, rozpuszalne pakuje się w roztwory, te które to lubią pakuje się w różne suspensje i dyspersje - a co z tymi psotnikami, co nie lubią tego typu zabaw?? NIE ISTNIEJE (na razie?) tak szczelny materiał, żeby je zamknąc na amen. Z tego co wiem, to oni zalewają je cementem - no jest to sposób, aby utrudnic dyfuzje, nie powiem, że nie. Oni tak robią - a reszta?

Na koniec uwaga babeczki (swoją drogą superwykładowca!!) na temat szefa labu. Są trzy rzeczy, których nie będzie on miał u siebie w labie: nanorurek (bo wszyscy się nimi podniecają!), farb z nanopigmentami (a wcale nie muszą miec super białych ścian!) i kremu do opalania (to nie tylko w labie!). A cała reszta ma zielone karty. Badania prowadzone są bardzo intensywnie, zwłaszcza w kierunku bio.

W żadnym razie nie uważam, że trzeba zabronic badania nanocząsteczek!! Przecież, to tak naprawdę nie jest nic nowego, istnieją od początku świata (no, może ułamek sekundy po Big Bangu powstały:) ). Tylko dopiero niedawno nauczyliśmy się podglądac i powoli tłumaczyc, co tam naprawdę się dzieje. I im więcej zrozumiemy, tym lepiej będziemy umiec się przed tym chronic i, co, ważniejsze - wykorzystac. Z opinią publiczną jest tak, że raz wyrobiony sąd trudno jest zmienic - dlatego też firmy na razie nie szaleją z wprowadzaniem na rynek nanoproduktów (chociaż nowy iPodnano jest słodziutki!!) - zbyt wiele kontrowersji temat jeszcze wzbudza. Kontrowersji powodowanych głównie niewiedzą, dlatego trzeba zrobic wszystko, żeby tych znaków zapytania było jak najmniej. Nie wolno zabronic prowadzenia badań!

sobota, 25 października 2008

Zostanę japonofilką :)

Na czwartek Aya zaplanowała wspólną kolację dla naszego mieszkanka - każda miała ugotowac coś ze swojego kraju. Ja miałam mega problem, bo zazwyczaj nie jadam typowo polskich potraw, bo się je przygotowuje dłużej niż makaron z sosem :) a części naszych narodowych dań po prostu nie lubię, no szczerze mówiąc. Pierogi byłyby super, tylko że nie bardzo umiem je zrobic (wstyd jak cholera, wiem!). Moja babcia była mistrzynią pierogów, pamiętam jak byłam mała pomagałyśmy z siostrą wycinac z ciasta szklanką kółka, a potem robic takie falbanki na brzeżkach..milion lat temu... Teraz jak już zajadam się pierogami, to z takiej jednej restauracji (można je kupic na wynos, witamy w XXI wieku :) ). No i zonk - co ja ugotuję?? Szarlotkę zrobiłam w niedzielę, i tradycyjnie w poniedziałek już nie bylo. Clementine miała zrobic cos warzywnego-zapiekanego w duzej ilosci, wiec chcialam wymyślic coś lekkiego, żeby dało radę upchnąc po takiej uczcie. Stanęło na sałatce - niestety, nie jarzynowej, bo - oczywiście - nie lubię (wiem, że 95 % Polaków w tej chwili by mnie zabiło wzrokiem) - zrobiłam taką, co niektórzy zwą królewską: wędzony(tu grillowany, bo wędzonego nie znalazłam) kurczak, ananas, ser żółty, kukurydza i jajka - powinien byc jeszcze seler, ale NIE LUBIĘ. Więc to taka moja wersja sałatki. 

W ogóle jeszcze wspomnę, że Francuzka zaginęła (jeżeli wcześniej nie pisałam...) - pojechała w zeszły piątek do domu, i do tej pory jej nie widziałyśmy, na SMSy Ayi też nie odpisuje.. czyli jedna potrawa mniej :/ ale za to Aya zrobiła potrawę, z której słynie jej miasto - Osaka. Okonomiyaki to rodzaj naleśnika, ja bym to właściwie określiła mianem placuszka nadziewanego kapustą i przybranego super-japońskimi rzeczami. W czasie gdy ja kroiłam te wszystkie moje składniki, ona robiła swoje żarełko, więc miałam okazję się przyjrzec. W ogóle oni wszystko mają w takich zestawikach: torebeczka, w środku kilka mniejszychtorebeczek+instrukcja i super jedzonko gotowe. To nie to co nasze zupki-kubki czy inne takie w 5 minut - to nie proszki-instant tylko przyprawy, porcje ciasta dla np.3-4 osób. Zwykłe składniki, tylko popakowane w odpowiednie ilości. No więc robi się ciasto jak na naleśniki, wkraja się tam w cholerę kapusty (już miałam obawy, że raczej tego nie zjem bo kapusty też NIE LUBIĘ), dodaje jakieś japońskie zaklęte proszki i smaży razem z szyneczką na patelni małe placuszki. Niby nic specjalnego, ale.... najlepsze jest przybranie! Najpierw placuszka polewa się sosem specjalnym - taki słodko-kwaśny, warzywny, baaardzo dobry. Potem Aya wyjęła coś, co wyglądało jak wióry. Dała mi powąchac, to było coś wędzonego. Okazało się, że to katsuobushi - rybny papier, zrobiony z suszonej, sfermentowanej i wędzonej odmiany tuńczyka. Potem takie rybsko się trze na specjalnej tarce i wychodzą takie cieniusieńkie wióry. Jadłam na surowo - pycha!! Bierze się tych wiórów trochę i sypie na naleśnika pokrytego sosem. Na to wszystko sypie się aonori - zbieżnośc z nori (to czarne, w co owninięte jest sushi maki) nieprzypadkowa - to suszone, pokruszone wodorosty. Pachnie trochę jak herbata, a w smaku na sucho takie sobie, wolę rybny papier na sucho :) No i na zdjęciach tego nie ma, ale trzeba jeszcze ozdobic naleśnika majonezem. I jemy!! Uwaga, uwaga -tu sie chwalę: zjadłam to cudo pałeczkami, pod nadzorem Ayi. Nauczyłam się nawet kroic używając hashi (pałeczek), choc na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwe. A da się! Jak przyjadę do Polski, to mogę zrobic pokaz :P






Okonomiyaki smakowało mi baaaardzo - już wiem, że do Japonii na pewno sie wybiorę: po to, żeby jeśc!! Moja sałatka według mnie taka sobie, chociaż Aya wsuwa ją też na śniadanie (bo hurtową ilośc zrobiłam, jak to zwykle z sałatką bywa..). Chinka nie dołączyła do kolacji, wpadła na chwilę, poczęstowałyśmy ją naszymi wyrobami i winkiem od Justyny, ale chyba nie załapała klimatu...:/ a my poplotkowałyśmy po babsku, a potem otrzymałam japońskie i chińskie imię :) O ile japońskie imię to nie takie straszny problem przetłumaczyc fonetycznie (poniżej napisane na zielono, u góry hiraganą, poniżej katakaną - to dwa rodzaje japońskiego alfabetu, zainteresowanych odsyłam do wikipedii, bo jak bym chciała tu opisac, to za długa by notka wyszła..), o tyle znaleźc chińskie znaczki to masakra. Aya wspomagała się elektronicznym translatorem, a i tak było mnóstwo wersji.

Bo do każdej sylaby trzeba przypisac znaczek - a okazuje się, że oni moje imię czytają jako ma-gu-da. Tu się możecie zacząc śmiac, ale to nie koniec :) Każdej z tych sylab odpowiada z 5 różnych znaczków, i trzeba wybrac. Ja w końcu zdecydowałam się na: prawda-narzędzie-uderzyc. Jak się głęboko (napraaaaaawdę głęboko) zastanowic to można jakąś tam ideologię dorobic, a nawet powiązac z moim charakterem, hehe. Wahałam się jeszcze między inną wersją, ale to jest mój nick wewnętrzny i pozostanie tajemnicą :). Chińska wersja mojego imienia jest na niebiesko. 

czwartek, 23 października 2008

Naukowcowuję całymi dniami

Po zasłużonym obijaniu się przez całą niedzielę w poniedziałek znów znalazłam się w wirze pracy. Poniedziałek to taki dziki dzień, bo albo rano jest seminarium (na którym dobrze bywac - te same zasady co w Polsce :) ), a potem zebranie grupy barwnikowej (Dye Group Meeting - ja do tej grupy należę). Jak nie ma seminarium, to jest tylko zebranie. I tu się zaczyna problem, bo zazwyczaj organizują je nasi wspaniali Hindusi i generalnie nie zawsze wiadomo (a raczej nigdy!) kiedy ono sie dokładnie zaczyna. Już dwa takie zebrania ominęłam (cały mój pokój zresztą!), bo nie powiedzieli nam - a nasz pokój jest dokładnie naprzeciwko naszego, dosłownie dwa kroki w poprzek korytarza... Ale w tym tygodniu mój Koreańczyk, któego podejrzewałam o bycie Chińczykiem, dowiedział się wszystkiego przed czasem, i jak o 9.02 pojawiłam się w biurze to już czekał na mnie z wieściami. Dzięki temu po raz pierwszy się nie spóźniłam, czytaj: przyszłam przed Graetzelem... Bo zebranie polega na tym, że ludzie "spontanicznie" przygotowują krótkie prezentacje na temat tego co zrobili - chodzi o to, żeby zespół mniej więcej się orientował, co się dzieje. Są to zazwyczaj prezentacje po 5 slajdów, 15 minut gadki, a potem Graetzel mówi, czy dobrze, czy źle, dopytuje się, sugeruje coś tam. Reszta też się może włączac, ale zazwyczaj siedzi cicho. Ja się tylko boję kiedy przyjdzie moja kolej.. bo generalnie nie wiem co ja bym im tam miala powiedziec. Nic spektakularnego nie odkrylam, ale jak gadalam z ludźmi to nie o to w tych spotkaniach chodzi. Ale sama się nie będę rzucac póki co, jak mnie Zakeer "zmotywuje", to zrobię, ale nie wcześniej. Zresztą ja miałam już spotkanie oko w oko z Graetzelem, więc on wie, co ja robię (że się nie obijam!) - a ci, co robią coś podobnego do mnie, to też wiedzą, bo zazwyczaj do nich przychodzę jak mi coś nie wychodzi :). 
Po poszwendaniu się po labie po spotkaniu i po lunchu Zakeer znowu kazał mi na siebie czekac. Zajęłam się szukaniem doktoratów - oczywiście w moim stylu, czyli kilka rankingów i sprawdzalam tylko uczelnie z pierwszych 10. Niestety, chyba MIT i Caltech są poza moim zasięgiem finansowym, i w ogóle to nie chcę do USA. Z USA to jedynie Berkeley mi pasuje, pod względem tematycznym i finansowym. No i generalnie chyba się mocno na powrót nastawiłam - nie chcę zapeszac, muszę z nimi pogadac. Ale tak to jest, że oni w te klocki słoneczno-barwnikowe są najlepsi. Chyba Lozanna albo śmierc! (parafrazując Jana Marię). Jak nie w tej grupie, to jeszcze inną znalazłam, typowo chemiczno-fizyczną, ale która wykiełkowała z LPI (Laboratory for Photonics and Interfaces - tu własnie pracuję teraz - dziwne, że w fotonice, heh).  Zobaczymy. Na razie mam plan się wykazac. No i nawet się nie zorientowałam, że czekam już dwie godziny na Zakeera, aż dziewczyny zapukały pytając się, czy ktoś idzie na seminarium. Tym razem coś w rodzaju PTF (czwartkowe seminaria Polskiego Towarzystwa Fizycznego na IFie, dla niewtajemniczonych, są tematy naukowe i popularnonaukowe). Nie żałowałam decyzji!! Sir John Meurig Thomas dał wspaniały wykład o geniuszu Michaela Faradaya. Naprawdę, to niedoceniany przez wielu naukowiec. Za długo by się o tym rozpisywac, ale i osoba prowadząca niezwykła: rycerz z walijskim akcentem, który piastował stanowisko profesorskie utworzone swego czasu specjalnie dla Faradaya z niezwykłą biegłością i lekkością opowiadania - było super, pomimo, że trwało 1,5 godziny (plus 30 min na pytania...). Po seminarium dostałam instrukcje: dwa nowe eksperymenty następnego dnia. 
Jak dobrze, że istnieje Nuttapol -co prawda trochę go przekupiłam szarlotką, którą upiekłam z jabłek od Nicky, ale on jest moim super nauczycielem :) Jeden eksperyment spoko - łatwy, przyjemny, obsługa aparatury banalna -niestety, to był dzień do dupy i się zepsuła, podobnie jak drugi zestaw obok, więc pan, który się tym opiekuje to za szczęśliwy nie był. Tylko, że to nie była niczyja wina, się zepsuło - na szczęście tylko program, a nie sprzęciory. Nic nie mówię, może to znowu moja aura? No i zagadnęłam go o ten drugi eksperyment, bo Nuttapol nie robił go wcześniej. No to się nasłuchałam, że to takie mega trudne, że on sam nie wie, co tam się dzieje. I że jeżeli jestem chemikiem organikiem, to nie zrozumiem, że jak miałam chemię fizyczną, to już lepiej. No to mu wyjaśniłam, że okej, jestem inżynierem, ale miałam w cholerę teorii, właściwie samą teorię, więc jakoś się przez to przegryzę. Nie wspominałam o mojej 3,5 z chemii fizycznej - chociaż niech Mac żałuje, że mnie nie docenił, bo nadejdzie taki dzień.. :) Nawet Gudowska mnie przy drugim podejściu doceniła hehe:) No i na razie jestem zaopatrzona w publikacje do czytania, bo mierzyc nie mogę, zanim nie udowodnię, że wiem co tam się dzieje. Ale i tak w międzyczasie poprosiłam mojego Koreańczyka Juno, żeby mi pokazał co i jak, i dał wytłumaczenie dla idiotów. On jest spoko, bardzo spokojny - też go szarlotką przekupiłam... - no i mam przynajmniej jakieś pojęcie o tym eksperymencie. I rzeczywiście, sam pomiar przekichany, a ponoc obróbka danych jeszcze gorsza. Zebrałam się w sobie i powiedziałam Hindusowi, że sorry, nie jestem gotowa i tego nie zmierzę. A ten przyjął to dośc spokojnie i powiedział, że mogę to zrobic później. Wyszedł o 15, bo miał jakiś zabieg, no to ja poczekałam do 15.30 i też siuuuu! I tak nie miałam co robic oprócz czytania :)
Z tej miłej okazji zrobiłam zakupy (bo robimy w czwartek , hmm to dzis!,międzynarodowy obiad, właściwie kolację - ja chyba zrobię sałatkę, bo Francuzka ma ugotowac coś sporego, więc żebyśmy się nie obżarły), pranie - jupii!! to wyczyn - i pracę domową z francuskiego.... znowu 20 zdań na godzinę...
No niestety, przez tych przeklętych studentów :) i ich przeklęte pracownie :) mamy zajęty sprzęcior w środy i czwartki - więc trzeba się ekstremalnie nagimnastykowac, żeby się w grafik wcisnąc. No i mi się nie udało, musiałam po francuskim wrócic i mierzyc, bo jak przyszłam do labu po angielskim (10.00), to już tylko 1 godzina była wolna przedpołudniem. A jutro jeszcze gorzej, bo rano wszystko zajęte, a ja wykłady zaczynam o 13 i do 17 z głowy. Więc olewam, jutro nie mierzę, ale już mnie dopadł supervisor, że ma jakieś nowe systemy do testowania, czyli wracam do robienia baterii = skończę późno, czyli równie dobrze mogę później zacząc - tak sobie myślę... Dlatego też dzisiaj wybrałam się z Aya na szwajcarską kolację - Antoine i Andrea przygotowali dla nas raclette i w ogóle mnóstwo innych serów. Było pyyycha !! Po drodze obejrzeliśmy jeszcze mecz FC Basel - Barcelona w Champions League. 0:5, no comment, ale powiedziałam im, że rozumiem, co czują, bo nasze drużyny grają w podobnym stylu.
Acha - w poszukiwaniu orgina zaalarmowalam Polske i jeszcze raz dzięki dla Sopla, za uratowanie mojej magisterki. Ale w międzyczasie postanowiłam zapoznac się z IGORem - podobno wypaśniejszy niż Origin. Instalował mi to cudo bardzo miły pan, który był zaskoczony, że nie mam jasnych włosów jak na Polkę przystało i teraz za każdym razem mnie wita: o, ta piękna Polka, co nie ma jasnych włosów.... Zrobił też dla mnie instrukcję i samouczek, więc mam zajęcie. Ponoc więcej opcji niż Origin, a wiedząc, jak bardzo potrafiłyśmy w Olą dopieszczac nasze wykresy, to aż się boję, że się strasznie wciągnę w zabawę tym programem. A potrzebuję dobrego narzędzia, bo mam pomysł na fajną wizualizację danych (jak już mówiłam, chcę im pokazac, że nie znajdą lepszego doktoranta niż ja, hehe!!). 
Notka tym razem bez zdjęc - gratuluję tym, którzy dotrwali do końca :)

sobota, 18 października 2008

Niedżwiadki

Nazwa stolicy Szwajcarii to zniekształcone fonetycznie słowo "Baeren" - szwytzniemieckie niedźwiedzie, gdyż legenda głosi, że w 1191 roku książę Berchtold V zabił tu nad rzeką Aare niedźwiedzia. I symbol tego miasta można często spotkac na herbach i innych takich. 
Jak na stolicę, oczywiście, nie jest to duże miasto - ale trzeba się przenieśc w realia tego kraju. Jest to jednak miasteczko bardzo urocze - no i ma dużo różnych sklepów w centrum, coś w stylu deptaku - czyli coś co ja uwielbiam :) Wycieczkę zaczęłyśmy od Muzeum Sztuki, które jest niedaleko dworca. Berneńskie muzeum może się pochwalic naprawdę ciekawą kolekcją, na dodatek zaaranżowaną w ciekawy sposób. Posiada też w sowich zbiorach obrazy znanych malarzy: Van Gogh, Cezanne i jeszcze paru innych, których aktualnie nie mogę sobie przypomniec. A że jednak nie jestem wybitnym znawcą sztuki, to jednak pewne nazwiska, które kojarzę pojawiły się tam, co świadczy, że mimo wszystko byli to znani malarze :). Dalej w stronę Parlamentu, który okazał się zamknięty w sobotę...ale po drodze trafiłyśmy na targ!! Pierwszy targ, jaki widziałam w Szwajcarii - feels like home a bit. 
Kolejnym punktem wycieczki i miejscem, gdzie spędziłyśmy chyba najwięcej czasu to wystawa poświęcona Einsteinowi. Najsłynniejszy fizyk świata mieszkał tu w latach 1903-1905 i pracował jako urzędnik w Biurze Patentowym. 1905 rok znany jest jako Annus Mirabilis, gdyż właśnie wtedy Einstein opublikował przełomowe prace, w tym tą, która przyniosła mu Nagrodę Nobla w 1921 r. - o efekcie fotoelektrycznym,  gdzie zasugerował kontrowersyjną jak na tamte czasy i odrzucaną przez niekórych (Niels Bohr) ideę kwantyzacji energii w postaci światła. Oprócz tego ukazała się publikacja na temat ruchów Browna (pośrednio udowodnił istnienie atomów), zaczątek szczególnej teorii względności (prędkośc światła w prózni jako niezależna stała, taka sama dla wszystkich obserwatorów), oraz praca zawierająca najsłynniejsze równanie świata: E = mc2 - równoważnośc masy i energii. O znaczeniu i aplikacjach tych niesamowitych koncepcji powstało miliard książek, więc nie będę się tu dokładnie nad nimi rozwodzic. Warto jednak dodac, że powstały one przede wszystkim w wyniku eksperymentów myślowych i zostały dopiero później potwierdzone przez różnorakie eksperymenty. Einstein założył w Bernie Akademie Olympia - dyskusyjny klub naukowy, podczas spotkań którego padło wiele pomysłów i idei, które pomogły sformułowac mu swoje teorie. Samo muzeum jest świetne - można prześledzic życie naukowca od urodzin do śmierci, każdemu okresowi życia towarzyszy wystawa obrazująca warunki życia w danym miejscu (Niemcy, Szwajcaria, potem USA) i czasie. Muzeum posiada też niesamowitą kolekcję dokumentów związanych z Einsteinem, w tym jego własnoręczne pisma. W pewnych miejscach są też prezentacje multimedialne objaśniające największemu nawet laikowi teorie Alberta - naprawdę zabawne i proste, a jednak dotykające we właściwy sposób sedna sprawy. Zdecydowanie polecam wizytę! 
Po tym muzeum zgłodniałyśmy strasznie - przeszłyśmy się uroczymi uliczkami rynku do tradycyjnej,  szwajcarskiej restauracji - i jak na taką przystało, po 15 już lunchu nie serwowali :/ Jedyne co nam zaproponowali, to fondue - ale bardzo nas to ucieszyło, gdyż właśnie na to miałyśmy największego smaka:) To było prawdziwe, pyszne fondue - mocno podlane alkoholem. Do tego jeszcze białe winko (na trawienie) i generalnie humorki nam się bardzo poprawiły. Krótki spacerek do Katedry pozwolił odzyskac jasnośc umysłu, a w środku trafiłyśmy na krótki koncert organowy - ja byłam zafascynowana. W ogóle w tej Katedrze naliczyłam chyba ze 4 organy!! Jak na protestancki kościół przystało dekoracji tam prawie w ogóle nie ma - jedyną ozdobą wydają się byc witraże. No, i piękny, kolorowy portal (zapraszam do galerii!). Przy katedrze jest wieża, ponoc najwyższa w Szwajcarii, ale gdy zobaczyłyśmy z zewnątrz schody, to podziękowałyśmy - wąskie, strome jak cholera, z przeszklonymi ścianami - ja i mój lęk wysokości nie znieślibyśmy tego. Z powodu późnej pory nie załapałyśmy się na wizytę w domu Einsteina - w zamian zobaczyłyśmy paradę strażaków :). Szczerze mówiąc, to czytałam, że tam niewiele jest do zobaczenia, także jakoś strasznie nie żałowałam, że zamknięte. Mieszkał on wraz z pierwszą żoną Milevą Maric w kamieniczce niedaleko centrum, nieopodal Zyttglogge - jednego z symboli Berna. Zegar ten pokazuje chyba wszystkie możliwe opcje związane z czasem: godziny, minuty, fazy księżyca, znaki zodiaku i takie tam. Jedna z miejskich legend głosi, że Einstein podróżując tramwajem do pracy i przyglądając się właśnie mijanemu Zyttglogge wpadł na pomysł szczególnej teorii względności = każdy obserwator niesie swój zegar. Na szopkę zegarkową się nie doczekałyśmy - miśki nie zatańczyły. Bardzo za to podobał mi się tutejszy deptak, a w szczególności duża liczba sklepów orientalnych ze strojami do tańca brzucha - coś czuję, że do Berna to na pewno na zakupy wrócę! Na końcu deptaku, tuż za mostkiem są jamy niedźwiedzi - symboli miasta. Akurat jak byłyśmy, to był jeden. W sumie trochę szkoda zwierzaków, ale są one tu obecne od wielu, wielu lat i mieszkańcy (a może turyści?) nie wyobrażają sobie miasta bez żywych miśków, sprytnie naciągających odwiedzających na karmienie smakołykami. 
Na koniec przeszłyśmy się jeszcze do Centrum Paula Kleé - już było za późno, żeby zwiedzac (dlatego -oprócz zakupów - musimy tu jeszcze raz przyjechac!), ale sama bryła budynku też jest imponująca. Znalazłyśmy tu też Drzewko Życzeń - Wish Tree - zainstalowane tu przez Yoko Ono. Przy drzewku na stoliku leżą sobie karteczki i ołówki - więc od razu postanowiłyśmy także dołączyc się do akcji. Ja teraz czekam aż się spełni moje życzenie (egoistyczne bardzo, dodam - ale jak to ujęła Marta: "O pókój dla świata możesz prosic, jak będziesz startowac w wyborach Miss :)"). Ostatni spacer przez centrum Berna zawiódł nas pod budynek dworca, a potem rozjechałyśmy się każda w swoją stronę: Zurych/Villigen, Basel i Lausanne...

piątek, 17 października 2008

Balance

Coś chyba nie tak z moją aurą ostatnio... paczka z domu, która miała przyjśc na drugi dzień była spóźniona 3 dni, i na dodatek przywiózł mi ją jakiś Słowak (?). Zmarnowałam cały poprzedni weekend, nawet się nie wyspałam, bo codziennie zapewniali, że na drugi dzień RANO będzie, po czym, jak już byłam gotowa rano, to dzwonili, że niestety, ale będzie jutro! Ech! Na szczęście dostałam ją w końcu - mały, procentowy wyrób domowej roboty od mamy wynagrodził oczekiwanie:) Po drodze miałam jeszcze spotkanie z Graetzelem, którego bałam się jak nie wiem co (i spotkania, i Graetzela). Na szczęście mój Hindus postanowił mnie jakoś przygotowac do tego i poszedł ze mną, i w sumie tak źle nie wyszło. Profesor podziękował mi za to, że tu pracuję -a  tego to się w ogóle nie spodziewałam, pytał o wykłady - czy mi się podobają i takie tam. Miło, że nie traktują cię jak jednego z wielu. Przeżyłam. Było to w środę, która była super dniem - to dzień moich lektoratów: angielski mega wcześnie i francuski mega późno. Zazwyczaj na angielskim idzie mi OK, gorzej na francuskim, ale w tą środę przeszłam sama siebie - na angielskim babka powiedziała, że używam dużo fraz charakterystycznych dla native'ów, a na francuskim dostałam 6 z wypracowanka :) Pomijam fakt, że te nędzne 20 zdań konstruowałam ponad godzinę, i wysłałam je mejlem 2 godziny przed deadline'm :) 6 to nasza 5 (to nie tak, jak 6 na AGH - poza tym mają 3 oceny określające poziom niezdania, ale o tym chyba jakoś na początku pisałam).

Jestem fizykiem - no pewnie czesc fizyków się w grobie przewraca, jeżeli ich duchy widziały moje kartkówki z elektromagnetyzmu... - choc trochę jestem, bo wierzę w zasady zachowania: energii, pędu, szczęścia, nastroju...po takiej środzie przychodzi piątek, gdzie jakoś nic nie trzyma się kupy. Już właściwie myślami byłam trochę w Bernie, rano zanim wyszłam przygotowałam porządną mapkę w googlach, miałam ją druknąc w pracy. Pobiegłam na wykład, skończył się wcześniej. I to mi też w dziwny sposób rozbiło plan. W labie uwinęłam się szybko, wyszłam przed 15 (Hindusa nie było :) ).  Co zrobic z nadmiarem wolnego czasu?? Postanowiłam przemeblowac pokój - miałam już koncepcję z lustrem w rogu (bo to lustro ma rozkładane skrzydła i myślałam, że fajnie się wkomponują w róg). Ale niestety, koncepcja w rzeczywistości okazała się brutalnie mówiąc do dupy. Skończyło się na przesuwaniu wszystkiego, łącznie z ogromną szafą. Planowanie nie okazało się proste, bo problemem tego pokoju jest to, że ma kontakty w dwóch miejscach (pomijam, że totalnie inne wtyczki, a więc musi byc miejsce na zamontowanie przelotek, mam tylko jeden przedłużacz z normalnymi wtyczkami..) no i fakt, że nie ma oświatlenia na suficie - tylko dwie lampki: jedna mała, nocna druga duża stojąca. Ale po dwóch godzinach udało się jakoś to poskładac do kupy. W międzyczasie przy okazji walki z totalnym bajzlem, który w moim pokoju pojawia się zwykle najpóźniej po 2 dniach używania go, wymyśliłam, że może pranie jeszcze zrobię. Gdy poszłam ok. 17 to spotkałam jedynie mojego kolegę z angielskiego, który paręnaście sekund przede mną odkrył, że obie pralki są zajęte. Powróciłam do pralni ok. 19 i dziwnym trafem okazało się, że akurat komuś pranie się skończyło, a tą osobą była Aya. No to jej ciuchy, do suszarki, moje do pralki. Godzinę później, po kolejnym pokonaniu 7 pięter na nogach, odbiłam się od drzwi!!! Jakiś idiota zamknął pralnię z naszymi ciuchami w środku. Aya i tak ma lepiej, bo przynajmniej ma suche, a moje sobie teraz będą gnic. Extra - wyprałam sobie wszystko, w czym jutro chciałam jechac do Berna, włączająs w to płaszczyk i spodnie. Więc generalnie nie mam się w co ubrac :/Tzn. mam, ale nie takie wycieczkowe...po Genewie mało mi nogi nie odpadły i ramię od noszenia torby - spcjalnie w tym celu zakupiłam wygodne buty do łażenia oraz plecak. I co mi po tym, jak się teraz będę musiała i tak "lansowac" w kozaczkach z torebeczką?!

Praniowej afery ciąg dalszy w niedzielę (jutro pewnie będę zbyt zdechła po tym Bernie)

I na koniec jeszcze o German Party. Nie powinnam tego w ogóle wspominac, ale niech będzie - kolejne potwierdzenie, że Polacy, a już szczególnie w Krakowie mają najlepsze imprezy. Justyna wyciągnęła mnie na erazmusowe party pod wezwaniem naszych zachodnich sąsiadów. Dotłukłyśmy się do klubu - właściwie lekko powspinałyśmy - witamy w Lozannie! A tam.... kiszka. Grupka hiszpańska, grupka z przewagą Hindusów, jeszcze jakas jedna grupka, wszyscy przy barze, dancefloor pusty, a nawet niegłupia muzyka. Przewaga chłopaków (prawie gay-party), czyli sytuacja wyjściowa całkiem niezła :D Ale powoli i to towarzystwo zaczęło się przerzedzac - ja w ogóle nie rozumiem sytuacji - godzina 22.30 i kicha w klubie?? Dobrze, że byłyśmy tam we dwie - zaczęłyśmy imprezę po uprzedniej delikatnej impregnacji złotym niemieckim napojem. Tu kolejna niespodzianka - nie mają "dużych" - jedyne = największe, co udało nam się dostac to 0,3 (?!). Oczywiście, zapomnij o soku imbirowym ( aaa, ja chcę do żaczka/nawojki/gdziekolwiek w krakowie!!). Wyciągnęłyśmy dwóch Niemców i Włocha, ale na krótko, gdyż w Lozannie jestem Kopciuszkiem - 0.15 ostatnie metro.... ech...co do "party" to no comment.

sobota, 11 października 2008

spokojny tydzień

im bardziej się tu aklimatyzuję, tym częstotliwośc moich odwiedzin spada. szczerze mowiąc, to nigdy nie byłam dobra w pisaniu pamiętników - max. 3 wpisy... i koniec.... trochę szkoda, bo z drugiej strony czasem człowieka dopadają jakieś przemyślenia i aż prosi się o to, aby je gdzieś zapisac, uwiecznic. dlatego dyscyplinuję się i mam zamiar tu pisac :) podjerzewam też, że przyzwyczaiłam się już do nowego miejsca i emocje trochę jakby opadły.

ten weekend jest chilloutowy - żadnych wycieczek, chociaż pogoda jest piękna - jak dla mnie lato ( już bez porównania w ogóle z irlandią...). nie planowałam nic, gdyż czekam na niespodziankę z domciu (polskie żarcie!! jedyne i najlepsze na świecie :)). to w ogóle dłuższa historia, mam nadzieję, że z happy-endem jutro rano. czyli się nie wyśpię znów, nawet nie o to wysypianie chodzi - ja po prostu lubię od czasu do czasu najzwyczajniej w świecie się "poborsuczyc": pół dnia w pidżamie, śniadanie o 13... nie tym razem. 

z tematów szwajcariowych: już mam za sobą pierwsze fondue:


baardzo, baardzo dobre - chociaz jak pewien oryginalny Szwajcar stwierdził- lekko oszukane, chyba oszczędzili na studentach i nie dodali białego wina. cóż, wniosek tylko jeden: trzeba to powtórzyc, tym razem ze wszystkimi właściwymi ingrediencjami. Było to takie małe party - niestety, we wtorek. Jest to dla mnie przykre z tego powodu, że środa to mój najdłuższy dzień w szkole - bo zaczynam o 8.00 angielskim i kończę 0 18 francuskim. Pomiędzy oczywiście lab. długo się tam nie pobawiłam... Jak to dobrze było byc normalnym studentem, którzy może poobijac sie bezkarnie na wykladzie.. jezeli na niego dotrze, bo jak nie dotrze to w sumie żadna strata...ja już tak nie mogę, bo w sumie oczekują ode mnie żebym coś robiła i nie mogę tego robic na "odwal się". Pomijam fakt, że bardzo chce mi się tu pracowac :) ale chodzi bardziej o to, że powoli się zaczynam żegnac z beztroskimi studiami... :( 

i jeszcze jedno zdjęcie z moich kulinarnych nowych przygód - sushi zrobione przez Ayę. Było to chirashizushi - przyprawiony ryż z kawałkami warzyw. nawet kawałki marchewki się trafiły i zjadałam :) małe babskie spotkanie przy winku, sushi, filmie i popcornie - czasem trzeba :) nareszcie pojęłam podstawy operowania pałeczkami - wciąż jeszcze nie potrafię jeśc tak elegancko, leciutko i z taką gracją jak Aya, i chyba niegdy nie będę umiec, ale to w końcu ona jest Japonką, prawda?? będę cwiczyc, bo dostałam od Ayi własne hashi (pałeczki) - wybrała dla mnie najbardziej fioletowe jakie miała!! czas chyba też coś polskiego zapodac tutaj - problem jest taki, że na codzień to ja nigdy nic polskiego nie gotowałam, tylko jak porządny student na całym świecie - pasta, pasta i od czasu do czasu ryż :) jedyne co chyba umiem polskiego robic, to jakies ciasta - już jabłka mam obiecane z sadu koleżanki, więc chyba szarlotka będzie?