wtorek, 11 listopada 2008
Bond, buba i wróżki
Za to nadrabiam teraz aktywnym weekendem :) Nagrodę dla najbardziej aktywnego uczestnika konkursu dostaje... moja pierwsza ósemka! Ząb, znaczy się, ten mądrości, powiedzmy. Niby wniosek prosty - przyjechałam tu i zmądrzałam, ale o dżizas, jak to masakrycznie boli!! Zaczęło się delikatnie w piątek wieczorem, a w sobotę sajgon... W sumie nie wiedziałam o co chodzi, bo to mój pierwszy ząb. A takie miałyśmy plany!! Ale stwierdziłam, że póki co nałykam się jakichś prochów i będzie. Zresztą jak luknęłam na cennik tutejszych dentystów, to jakoś trochę przestało bolec :/ EKUZ nie obejmuje dentystów, a EURO26 tylko do ok. 300 CHF - to chyba taniej mi wyjdzie samolot do Polski w 2 strony i moja dentystka w Świdnikowie. No więc nafaszerowana dragami wybrałam się z Justyną na Bonda - z tego co czytałam, to w Polsce niezłe kolejki są!! A tu jedynym problemem było znalezienie kina z VO - version original, bo Szwajcarzy, podobnie jak Włosi, Niemcy i Francuzi lubią sobie dubbingowac filmy. No ja niekoniecznie uważam to za dobry pomysł :/, zwłaszcza, że żadnym z tych języków nie władam tak dobrze,żeby filmy oglądac. Ale dbają tu przynajmniej o takie sierotki jak my, i w każdym większym mieście jest przynajmniej jedno kino, gdzie grają bez dubbingu - tylko lecą dwie albo 3 wersje napisów naraz :)
Mnie się Bond podobał, nawet przekonałam się do Craiga, bo w poprzednim filmie jakos tak nei bardzo mi do gustu przypadl. Film jest OK, tylko jakos tak dziwnie dlugawy. Nie to, że akcja slaba - wrecz przeciwnie: ciagle cos sie dzieje, duzo niespodzeiwanych zwrotow. To taka jakas dziwna dlugosc... albo moze nei moglam doczekac sie konca, zeby sobie zapodac żel dla ząbkujących dzieciaczków? Tak głupio w kinie, posród ludzi grzebac sobie paluchem głęboko w buzi, nieprawdaż?
Lozanna wieczorkiem jest śliczna, pięknie podświetlone mosty, katedra.. cudnie :)
A w niedzielę miałyśmy jechac zwiedzac jakies superowe wodospady, ale się okazało, że zamknęli to tydzień temu. Tu rok dzieli się generalnie na dwie pory - od maja do października jest lato i wszsytkie muzea, parki rozrywki, przyrodnicze i inne takie tam są otwarte, oraz od listopada do kwietnia - wyżej wymienione są w 70% pozamykane, gdyż i tak ludzie tam nie chodzą, bo zaczął się sezon narciarski. No więc chyba naprawdę będę musiała przynajmniej spróbowac dwie deski przypiąc...ehhh
Zamiast wodospadow Justyna znalazła jakąś jaskinię. Oczywiście, ja musiałam mega zamieszania narobic, bo nie spałam pół nocy przez tego zęba, i już byłam zdecydowana iśc z samego rana do lekarza, po czym łyknęłam ketonal (to już dla mnie ostatecznośc!) i jakoś stanęłam na nogi :) Wycieczka zaczęła się od małego zonka - trochę techniki i człowiek się gubi: dziewusie z Polski chciały sobie kupic bilety w automacie na dworcu, no i coś żeśmy spieprzyły centralnie, bo nasz bilet -sprawdzony przez panią konduktor- okazał się całkiem do d..niczego:)Ale coś tam po niemiecku nam napisała na nim, i powiedziała, że niby w jedną stronę możemy jechac, ale z powrotem to musimy kupic drugi, bo te co kupiłyśmy to trochę za tanie. No dobra :) W drugim pociągu też się nas babeczka czepiła, ale jakoś żeśmy jej powiedziały, że chciałyśmy dobrze, ale nie wyszło. Wyglądała, jakby już chciała nam karę wlepic, ale poplumkala trochę coś w stylu: "Zeby mi to był ostatni raz!" i dała nam spokój.
Dotarłyśmy do Sion/Zitten - stolicy sąsiedniego kantonu Valais/Wallis. Robią tu dużo dobrych serów :) Pierwsze słowa Justyny w Sion - Boże, jaka dziura! No ale w Szwajcarii wszystkie miasta są małe.. Dziura, ale sklepy Niny Ricci, Yves Saint Laurent i jeszcze parę innych mają! Generalnie w niedzielę wszystko zamknięte, ale że ładna pogoda była, to postanowiłyśmy się wdrapac na wzgórza, które są symbolem miasta. Na jednym z nich są ruiny zamku Tourbillon. No i okazało się, że obie kondycję zostawiłyśmy w domu, ale warto było się przemordowac, bo widok piękny!! Na górze wyczytałyśmy w przewodniku, że na sąsiednim wzgórzu Valère jest bardzo stara bazylika z najstarszymi działającymi organami - no to jak mogłyśmy tam nie wleźc?! Bo najpierw trzeba było zejśc z jednego wzgórza, a potem znowu wdrapywac się na drugie. Bazylika jest bardzo, bardzo stara - wczesne średniowiecze, zupełnie inna niż to, co widziałam do tej pory. Organy są niewielkie, zawieszone w takeij "łódeczce" na środku ściany - tak jakby ktoś wleciał w bazylikę jakimś Latającym Holendrem i zaprakował. Wspinaczka sprawiła, że zgłodniałyśmy. Wybrałyśmy się na fondue do małej, lokalnej knajpki. I już wiemy, co Szwajcarzy robią w niedzielę (bo w sobotę wszyscy robią zakupy!) - w niedzielę spotykają się ze znajomymi w knajpkach! było tłoczno, ale udało się znaleźc dla nas stolik. Zamówiłyśmy tradycyjne fondue i białe winko "Dame du Sion" - jak na damy przystało :)To fondue było absolutnie boskie - pyszne sery, sporo czosnku, i delikatny aromat wina (wydaje mi się, że w tym fondue w Bernie lekko przegięli z winem właśnie). Tu proporcje były idealne! Pyyyycha!
Przy winku trochę się zagadałyśmy i ominęłyśmy jeden pociąg.. no to jeszcze krótki spacerek deptakiem po Sion. I Justyna zmieniła zdanie, hehe:) Zwłaszcza, jak wysiadłyśmy w Saint Maurice - to już taka dziura z definicji. W sumie nic złego, takie małe miasteczko. Włączyłyśmy trochę przyspieszenie, żeby zdążyc do tej jaskini. Znaki mówiły, że 30 min, ale już po 10 min. widziałam szyld Jaskini Wróżek. Znaki kłamią?? O nie! Bo szyld był, owszem - ale u stóp kolejnej góry! Tak - żeby wleźc do jaskini, trzeba się znowu w cholerę nawspinac!! A nam czas uciekał jak szalony!! A tu raz, że tchu brakuje, to dwa - no widoczki po drodze obłędne: turkusowa górska rzeka, piękne skały, wodospadzik.. ach!Ale zdążyłyśmy:) Już po pierwszych kilku metrach obie stwierdziłyśmy, że to chyba nie był nasz najlepszy pomysł, bo ciemno, ciasno.. brr! Ale dobra, idzeimy dalej :) Szukałyśmy wróżek, bo zgodnie z legendą ta jaskinia należy do wróżek. Jest specjalne źrodełko, w którym jak się zanurzy lewą dłoń i pomyśli życzenie, to się spełni. Tylko trzeba wrócic i podziękowac wróżkom - ja tam chętnie wrócę :)! Widziałyśmy "krokodyla" uformowanego przez działalnośc wody, "kośc szynki" i na końcu najpiękniejsze... przecudny wodospad!! I śliczne jeziorko.. wodospad ma 77 metrów i nie jest taką sikawą, tylko takim deszczem kropelek!! Postaram się tu jakoś filmik wkleic (no nie najlepszej jakosci, bo to ja robilam!! troche musze panowac nad kreceniem aparatem:) ) - filmik, na ktorym wchodzimy do tej komnaty z wodospadem i robimy wielkie WOW! Ale naprawde, olsniewajacy widok. W ogole w tej jaskini jest bardzo cicho, praktycznie zadnych dzwiekow, a w tej ostatniej komnacie jest taki huk, że szok! Wodospad można obejrzec ze wszytkich stron - co tez uczynilam, przemakając dokumentnie i lekko zraszając obiektyw aparatu (dlatego moje zdjecia sa chalowe, postaram sie wstawic troche od Justyny, ktora najpierw zrobila zdjecia, a potem wlazla pod wodospad:) ). Za wodospadem, jak się podnioslo glowe, to się miało wrażenie, że spada na ciebie deszcz brylancików, kryształków...aż nie chciało się stamtąd wracac, ale byłyśmy ostatnimi goścmi i trochę się bałyśmy, że nas tu zamkną. W drodze powrotnej szukałyśmy wróżek - znalazłyśmy wszystkie pięc (wróżka - lalka barbie przyczepiona w jakims mega-dziwnym miejscu w jaskini). Służą one do zabawy dla dzieciaków - jak znajdą je i zaznaczą na mapie gdzie są, to mają szansę wygrac jakies nagrody. Nam mapki do zaznaczania nie dali :/ Swoja droga fajny pomysl, bo nawet takei stare krowy jak my się wciagnely w szukanie - a przy okazji dokladnie obejrzalysmy cala jaskinie, hehe - spryciarze z tych Szwajcarow!!
Zapraszam teraz do galerii!!
a w przyszly weekend czeka mnie egzamin w Bernie, a potem zmykam do Zurychu na wycieczke erazmusowa! i ząbek przestaje bolec powowli, wiec jest gut!
poniedziałek, 27 października 2008
Nano-refleksja (skrótowy i pobieżny kurs nanoetyki)
Najpierw z newsów obyczajowych: ubiegły tydzień zakończył się moim małym zejściem - za mało snu, jakiś wirus w powietrzu i padłam. Byłam zmuszona zrezygnowac z japońskiego party pożegnalnego kolegi z labu...a było tam japońskie żarcie!! Padłam. Dobrze, że obdarowano nas w ten weekend bonusową godziną :). Tym razem zero wycieczek, chociaż prania mi tym razem nie zaaresztowali. W ogóle miałam zostac w domu i faszerowac się gripexem, ale... ładna pogoda+cienki humor+w piątek stan mojego konta wzrósł o kilkaset CHF (thx to EPFL :P) = hmmm.. a może zakupy :D? Yes, yes, yes (dżizas, już drugiego polityka cytuję....)! Odszczekuję wszystko co powiedziałam na temat tego, że Lozanna to zakupowa dziura! W miasteczku, które mi kojarzy się z Lublinem, mają porządne sklepy, ekhm, butiki - przepraszam - żeby zacząc od Louis Vuitton i Hermès.. No na razie tam się nie obłowiłam, aż tyle EPFL mi nie płaci - ale kto wie :)? Generalnie trafiłam idealnie z momentem, bo to jakiś obniżkowy weekend był w niektórych sklepach. I jeszcze załapałam się na końcówkę targu - widziałam to w Bernie, ale tu?? Na tych stromiznach?? A jednak - są szaleńcy, którzy rozstawiają swoje kramiki ze wszystkim na tych pięknych, krętych i obrzydliwie nie-poziomych uliczkach. Lubię takie targi (chociaż w dzieciństwie nienawidziłam jak mama nas zabierała na zakupy po warzywa na targ) - właśnie warzywa tu są, mnóóóóstwo pięknych kwiatów oraz przepyszne sery, mięsko i ryby (coś jak Francja!) i oliwki w 100 rodzajach. Dla mnie rano iśc na zakupy w sobotę to między 13 a 14, więc już się zwijali generalnie - ale może kiedyś coś mnie tknie i się masochistycznie poświęcę?
To, co znajduje się poniżej nie powinno nigdy byc cytowane wyrwane z kontekstu - jest to wypowiedź, którą należy traktowac jako całośc. Może byc ona kontrowersyjna i przerażająca momentami, ale jej celem nie jest bynajmniej przestraszenie i zniechęcenie nikogo do nowych technologii. Po prostu po kolejnym genialnym wykładzie "Nanomaterials" doszłam do wniosku, że na moich studiach (i tym nowym kierunku Zaawansowane materiały i nanotechnologie) w ciągu 5 lat nie znalazł się nikt, kto sprowokowałby dyskusję na temat nanoetyki. Byc może dlatego, że w Polsce nie ma przemysłowego lobby, ba! - tam high-tech po prostu praktycznie nie istnieje. Niemniej jednak uważam, że kształcąc ludzi w tej właśnie dziedzinie trzeba też - oprócz ciągłego zachwycania się nowymi możliwościami i odkryciami - jasno i wyraźnie powiedziec o bardzo przyziemnych sprawach, które wiążą się z wprowadzaniem tychże technologii na rynek.
Miała byc nanorefleksja - a więc: na początek trochę podstaw. Nano, czyli 1 milionowa częśc milimetra - ciężko sobie wyobrazic. W całym tym nanoszaleństwie chodzi o skalę, a więc dla unaocznienia: przeciętna komórka - 1 komórka organizmu - ma ok. 10 mikrometrów, czyli 10 000 nm. To tak, jakby położy tic-taca obok 35-40 piętrowego budynku - i ten budynek byłby komórką... A my potrafimy już robic takie cząstki (no dobra trochę większe, ale co za różnica, czy ułożysz jeden na drugim 50-60 tic-taców, jeżeli obok stoi ten wieżowiec??)! Parę lat temu na zachodzie szalał przedrostek nano (który swoją drogą pochodzi od greckiego nanos - karzeł); wszystko, co sexy i trendy było nano, do tej pory jeżeli pisze się do kogokolwiek o fundusze na badania, jeżeli nie ma nic z nano, to raczej marne szanse na kasę. Ale zanim wielka moda na nano-wszędzie dotarła do Polski, burza zaczęła cichnąc. W sumie my nawet tego nie odczuliśmy - ja jedyne co zauważyłam to nanosilver samsunga (antybakteryjne powłoki w lodówkach, pralkach, a nawet obudowach laptopów ostatnio!) i seria kremów nano coś tam Ireny Eris. I to by było na tyle.
A WŁAŚNIE, ŻE NIE!! Wbrew pozorom z nanocząsteczkami już dawno obcujemy, ale nikt nie jest w stanie stwierdzic, w jakiej ilości. Z prostej przyczyny - nie istnieją żadne regulacje prawne dotyczące informowania konsumentów w kwestii zawartości produktów. OK, podany jest skład chemiczny - weźmy taki krem do opalania, z filtrem mineralnym - dwutlenkiem tytanu (TiO2). Jeszcze jakiś czas temu, gdy posmarowało się tym cudem, to świetnie blokował promienie UV, ale też zostawiał na ciele biały film. No to ze sproszkowanego TiO2 zrobili jeszcze bardziej sproszkowany - taki, że go nie widac. Dygresja: czy wepchniesz 2-metrową szafę przez standardowe okno? A 50 tictaców? Mi już nawet nie chodzi o to, czy to rzeczywiście jest niebezpieczne dla zdrowia i życia, czy nie - ale chciałabym wiedziec, co kupuję!!! A propos niebepieczeństwa - NIE można jednoznacznie stwierdzic, czy nanocząsteczki są same w sobie niebezpieczne. I prawdopodobnie nigdy nie będzie można, bo wraz ze zmniejszaniem ich rozmiarów dochodzimy do analitycznych limitów - żeby wykryc taką cząstkę, trzeba przyczepic jej jakiś znacznik (jakąś cząsteczkę) - rozmawiamy w skali kilkudziesięcio-kilkuset atomowej - znacznik też jest mały. Jeżeli przyczepisz tic-taca do wieżowca, on tego nie odczuje - ale jeżeli skleisz dwa tictaci, to zmiana będzie ogromna, dla każdego z tictaców. W momencie przejścia do nanoskali zaczynamy mówic o zupełnie innym świecie - dosłownie. Tu rzeczy opisywane w naszej skali przez klasyczną fizykę sa uzupełnione, a czasami nawet zdominowane przez zjawiska wychodzące poza zdrowy rozsądek. Dlatego też te dwa tictaci w momencie połączenia odczuwają coś w stylu historii typu: w Ziemię uderza druga Ziemia, złączają się. Pomijam siłę zderzenia, ale jakie inne deformacje zostaną tym połączeniem wywołane! Ale zmierzam do tego, że jak się przyczepi cokolwiek do nanocząsteczki, to jej właściwości zostają tak dramatycznie zmienione, że w teście in vitro nie sposób powiedziec, czy to tylko wina naszej nanocząsteczki, czy tego nieszczęsnego tandemu. Podobny efekt wywołują np. polimerowe otoczki stosowane do oddzielania pojedycznych nanocząstek w roztworze koloidalnym. Zrobiono badania, które wykazały, że komórki ginęły wystawione na działanie nanocząstek zamkniętych w polimerowych "kapsułkach", jak i samych otoczek, bez nanocząstek w środku. Dopóki wyrok nie zapadnie podsądny jest uznawany za niewinnego - a tu chyba wyrok zapadnie nieprędko, jeżeli w ogóle.
Kolejną kwestią, na którą zwróciłam uwagę przy okazji tego wykładu jest kwestia nanoodpadów. Ludzie, którzy prowadzą ten kurs pracują z proszkami, nanoproszkami też. Ich lab to specjalna strefa z ograniczonym dostępem, nawet sprzątaczek tam nie wpuszczają. Pracują ubrani jak kosmici. I mają specjalne pojemniki na nanoodpady - chociaż to też trochę bez sensu - cząsteczki sa tak małe, że każdy materiał to dla nich jak sito ze sporymi otworami. Że nie wspomnę o obrzydliwie drogim odkurzaczu dla alergików, z filtrem wodnym i takimi innymi, który i tak musieli wielokrotnie podrasowywac, żeby choc troche tego nanośmiecia wciągnął. Co robic z nanocząsteczkami, "zużytymi" nanocząsteczkami? Oczywiście, rozpuszalne pakuje się w roztwory, te które to lubią pakuje się w różne suspensje i dyspersje - a co z tymi psotnikami, co nie lubią tego typu zabaw?? NIE ISTNIEJE (na razie?) tak szczelny materiał, żeby je zamknąc na amen. Z tego co wiem, to oni zalewają je cementem - no jest to sposób, aby utrudnic dyfuzje, nie powiem, że nie. Oni tak robią - a reszta?
Na koniec uwaga babeczki (swoją drogą superwykładowca!!) na temat szefa labu. Są trzy rzeczy, których nie będzie on miał u siebie w labie: nanorurek (bo wszyscy się nimi podniecają!), farb z nanopigmentami (a wcale nie muszą miec super białych ścian!) i kremu do opalania (to nie tylko w labie!). A cała reszta ma zielone karty. Badania prowadzone są bardzo intensywnie, zwłaszcza w kierunku bio.
W żadnym razie nie uważam, że trzeba zabronic badania nanocząsteczek!! Przecież, to tak naprawdę nie jest nic nowego, istnieją od początku świata (no, może ułamek sekundy po Big Bangu powstały:) ). Tylko dopiero niedawno nauczyliśmy się podglądac i powoli tłumaczyc, co tam naprawdę się dzieje. I im więcej zrozumiemy, tym lepiej będziemy umiec się przed tym chronic i, co, ważniejsze - wykorzystac. Z opinią publiczną jest tak, że raz wyrobiony sąd trudno jest zmienic - dlatego też firmy na razie nie szaleją z wprowadzaniem na rynek nanoproduktów (chociaż nowy iPodnano jest słodziutki!!) - zbyt wiele kontrowersji temat jeszcze wzbudza. Kontrowersji powodowanych głównie niewiedzą, dlatego trzeba zrobic wszystko, żeby tych znaków zapytania było jak najmniej. Nie wolno zabronic prowadzenia badań!
sobota, 25 października 2008
Zostanę japonofilką :)
Na czwartek Aya zaplanowała wspólną kolację dla naszego mieszkanka - każda miała ugotowac coś ze swojego kraju. Ja miałam mega problem, bo zazwyczaj nie jadam typowo polskich potraw, bo się je przygotowuje dłużej niż makaron z sosem :) a części naszych narodowych dań po prostu nie lubię, no szczerze mówiąc. Pierogi byłyby super, tylko że nie bardzo umiem je zrobic (wstyd jak cholera, wiem!). Moja babcia była mistrzynią pierogów, pamiętam jak byłam mała pomagałyśmy z siostrą wycinac z ciasta szklanką kółka, a potem robic takie falbanki na brzeżkach..milion lat temu... Teraz jak już zajadam się pierogami, to z takiej jednej restauracji (można je kupic na wynos, witamy w XXI wieku :) ). No i zonk - co ja ugotuję?? Szarlotkę zrobiłam w niedzielę, i tradycyjnie w poniedziałek już nie bylo. Clementine miała zrobic cos warzywnego-zapiekanego w duzej ilosci, wiec chcialam wymyślic coś lekkiego, żeby dało radę upchnąc po takiej uczcie. Stanęło na sałatce - niestety, nie jarzynowej, bo - oczywiście - nie lubię (wiem, że 95 % Polaków w tej chwili by mnie zabiło wzrokiem) - zrobiłam taką, co niektórzy zwą królewską: wędzony(tu grillowany, bo wędzonego nie znalazłam) kurczak, ananas, ser żółty, kukurydza i jajka - powinien byc jeszcze seler, ale NIE LUBIĘ. Więc to taka moja wersja sałatki.
W ogóle jeszcze wspomnę, że Francuzka zaginęła (jeżeli wcześniej nie pisałam...) - pojechała w zeszły piątek do domu, i do tej pory jej nie widziałyśmy, na SMSy Ayi też nie odpisuje.. czyli jedna potrawa mniej :/ ale za to Aya zrobiła potrawę, z której słynie jej miasto - Osaka. Okonomiyaki to rodzaj naleśnika, ja bym to właściwie określiła mianem placuszka nadziewanego kapustą i przybranego super-japońskimi rzeczami. W czasie gdy ja kroiłam te wszystkie moje składniki, ona robiła swoje żarełko, więc miałam okazję się przyjrzec. W ogóle oni wszystko mają w takich zestawikach: torebeczka, w środku kilka mniejszychtorebeczek+instrukcja i super jedzonko gotowe. To nie to co nasze zupki-kubki czy inne takie w 5 minut - to nie proszki-instant tylko przyprawy, porcje ciasta dla np.3-4 osób. Zwykłe składniki, tylko popakowane w odpowiednie ilości. No więc robi się ciasto jak na naleśniki, wkraja się tam w cholerę kapusty (już miałam obawy, że raczej tego nie zjem bo kapusty też NIE LUBIĘ), dodaje jakieś japońskie zaklęte proszki i smaży razem z szyneczką na patelni małe placuszki. Niby nic specjalnego, ale.... najlepsze jest przybranie! Najpierw placuszka polewa się sosem specjalnym - taki słodko-kwaśny, warzywny, baaardzo dobry. Potem Aya wyjęła coś, co wyglądało jak wióry. Dała mi powąchac, to było coś wędzonego. Okazało się, że to katsuobushi - rybny papier, zrobiony z suszonej, sfermentowanej i wędzonej odmiany tuńczyka. Potem takie rybsko się trze na specjalnej tarce i wychodzą takie cieniusieńkie wióry. Jadłam na surowo - pycha!! Bierze się tych wiórów trochę i sypie na naleśnika pokrytego sosem. Na to wszystko sypie się aonori - zbieżnośc z nori (to czarne, w co owninięte jest sushi maki) nieprzypadkowa - to suszone, pokruszone wodorosty. Pachnie trochę jak herbata, a w smaku na sucho takie sobie, wolę rybny papier na sucho :) No i na zdjęciach tego nie ma, ale trzeba jeszcze ozdobic naleśnika majonezem. I jemy!! Uwaga, uwaga -tu sie chwalę: zjadłam to cudo pałeczkami, pod nadzorem Ayi. Nauczyłam się nawet kroic używając hashi (pałeczek), choc na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwe. A da się! Jak przyjadę do Polski, to mogę zrobic pokaz :P
Okonomiyaki smakowało mi baaaardzo - już wiem, że do Japonii na pewno sie wybiorę: po to, żeby jeśc!! Moja sałatka według mnie taka sobie, chociaż Aya wsuwa ją też na śniadanie (bo hurtową ilośc zrobiłam, jak to zwykle z sałatką bywa..). Chinka nie dołączyła do kolacji, wpadła na chwilę, poczęstowałyśmy ją naszymi wyrobami i winkiem od Justyny, ale chyba nie załapała klimatu...:/ a my poplotkowałyśmy po babsku, a potem otrzymałam japońskie i chińskie imię :) O ile japońskie imię to nie takie straszny problem przetłumaczyc fonetycznie (poniżej napisane na zielono, u góry hiraganą, poniżej katakaną - to dwa rodzaje japońskiego alfabetu, zainteresowanych odsyłam do wikipedii, bo jak bym chciała tu opisac, to za długa by notka wyszła..), o tyle znaleźc chińskie znaczki to masakra. Aya wspomagała się elektronicznym translatorem, a i tak było mnóstwo wersji.
Bo do każdej sylaby trzeba przypisac znaczek - a okazuje się, że oni moje imię czytają jako ma-gu-da. Tu się możecie zacząc śmiac, ale to nie koniec :) Każdej z tych sylab odpowiada z 5 różnych znaczków, i trzeba wybrac. Ja w końcu zdecydowałam się na: prawda-narzędzie-uderzyc. Jak się głęboko (napraaaaaawdę głęboko) zastanowic to można jakąś tam ideologię dorobic, a nawet powiązac z moim charakterem, hehe. Wahałam się jeszcze między inną wersją, ale to jest mój nick wewnętrzny i pozostanie tajemnicą :). Chińska wersja mojego imienia jest na niebiesko.
czwartek, 23 października 2008
Naukowcowuję całymi dniami
sobota, 18 października 2008
Niedżwiadki
piątek, 17 października 2008
Balance
Coś chyba nie tak z moją aurą ostatnio... paczka z domu, która miała przyjśc na drugi dzień była spóźniona 3 dni, i na dodatek przywiózł mi ją jakiś Słowak (?). Zmarnowałam cały poprzedni weekend, nawet się nie wyspałam, bo codziennie zapewniali, że na drugi dzień RANO będzie, po czym, jak już byłam gotowa rano, to dzwonili, że niestety, ale będzie jutro! Ech! Na szczęście dostałam ją w końcu - mały, procentowy wyrób domowej roboty od mamy wynagrodził oczekiwanie:) Po drodze miałam jeszcze spotkanie z Graetzelem, którego bałam się jak nie wiem co (i spotkania, i Graetzela). Na szczęście mój Hindus postanowił mnie jakoś przygotowac do tego i poszedł ze mną, i w sumie tak źle nie wyszło. Profesor podziękował mi za to, że tu pracuję -a tego to się w ogóle nie spodziewałam, pytał o wykłady - czy mi się podobają i takie tam. Miło, że nie traktują cię jak jednego z wielu. Przeżyłam. Było to w środę, która była super dniem - to dzień moich lektoratów: angielski mega wcześnie i francuski mega późno. Zazwyczaj na angielskim idzie mi OK, gorzej na francuskim, ale w tą środę przeszłam sama siebie - na angielskim babka powiedziała, że używam dużo fraz charakterystycznych dla native'ów, a na francuskim dostałam 6 z wypracowanka :) Pomijam fakt, że te nędzne 20 zdań konstruowałam ponad godzinę, i wysłałam je mejlem 2 godziny przed deadline'm :) 6 to nasza 5 (to nie tak, jak 6 na AGH - poza tym mają 3 oceny określające poziom niezdania, ale o tym chyba jakoś na początku pisałam).
Jestem fizykiem - no pewnie czesc fizyków się w grobie przewraca, jeżeli ich duchy widziały moje kartkówki z elektromagnetyzmu... - choc trochę jestem, bo wierzę w zasady zachowania: energii, pędu, szczęścia, nastroju...po takiej środzie przychodzi piątek, gdzie jakoś nic nie trzyma się kupy. Już właściwie myślami byłam trochę w Bernie, rano zanim wyszłam przygotowałam porządną mapkę w googlach, miałam ją druknąc w pracy. Pobiegłam na wykład, skończył się wcześniej. I to mi też w dziwny sposób rozbiło plan. W labie uwinęłam się szybko, wyszłam przed 15 (Hindusa nie było :) ). Co zrobic z nadmiarem wolnego czasu?? Postanowiłam przemeblowac pokój - miałam już koncepcję z lustrem w rogu (bo to lustro ma rozkładane skrzydła i myślałam, że fajnie się wkomponują w róg). Ale niestety, koncepcja w rzeczywistości okazała się brutalnie mówiąc do dupy. Skończyło się na przesuwaniu wszystkiego, łącznie z ogromną szafą. Planowanie nie okazało się proste, bo problemem tego pokoju jest to, że ma kontakty w dwóch miejscach (pomijam, że totalnie inne wtyczki, a więc musi byc miejsce na zamontowanie przelotek, mam tylko jeden przedłużacz z normalnymi wtyczkami..) no i fakt, że nie ma oświatlenia na suficie - tylko dwie lampki: jedna mała, nocna druga duża stojąca. Ale po dwóch godzinach udało się jakoś to poskładac do kupy. W międzyczasie przy okazji walki z totalnym bajzlem, który w moim pokoju pojawia się zwykle najpóźniej po 2 dniach używania go, wymyśliłam, że może pranie jeszcze zrobię. Gdy poszłam ok. 17 to spotkałam jedynie mojego kolegę z angielskiego, który paręnaście sekund przede mną odkrył, że obie pralki są zajęte. Powróciłam do pralni ok. 19 i dziwnym trafem okazało się, że akurat komuś pranie się skończyło, a tą osobą była Aya. No to jej ciuchy, do suszarki, moje do pralki. Godzinę później, po kolejnym pokonaniu 7 pięter na nogach, odbiłam się od drzwi!!! Jakiś idiota zamknął pralnię z naszymi ciuchami w środku. Aya i tak ma lepiej, bo przynajmniej ma suche, a moje sobie teraz będą gnic. Extra - wyprałam sobie wszystko, w czym jutro chciałam jechac do Berna, włączająs w to płaszczyk i spodnie. Więc generalnie nie mam się w co ubrac :/Tzn. mam, ale nie takie wycieczkowe...po Genewie mało mi nogi nie odpadły i ramię od noszenia torby - spcjalnie w tym celu zakupiłam wygodne buty do łażenia oraz plecak. I co mi po tym, jak się teraz będę musiała i tak "lansowac" w kozaczkach z torebeczką?!
Praniowej afery ciąg dalszy w niedzielę (jutro pewnie będę zbyt zdechła po tym Bernie)
I na koniec jeszcze o German Party. Nie powinnam tego w ogóle wspominac, ale niech będzie - kolejne potwierdzenie, że Polacy, a już szczególnie w Krakowie mają najlepsze imprezy. Justyna wyciągnęła mnie na erazmusowe party pod wezwaniem naszych zachodnich sąsiadów. Dotłukłyśmy się do klubu - właściwie lekko powspinałyśmy - witamy w Lozannie! A tam.... kiszka. Grupka hiszpańska, grupka z przewagą Hindusów, jeszcze jakas jedna grupka, wszyscy przy barze, dancefloor pusty, a nawet niegłupia muzyka. Przewaga chłopaków (prawie gay-party), czyli sytuacja wyjściowa całkiem niezła :D Ale powoli i to towarzystwo zaczęło się przerzedzac - ja w ogóle nie rozumiem sytuacji - godzina 22.30 i kicha w klubie?? Dobrze, że byłyśmy tam we dwie - zaczęłyśmy imprezę po uprzedniej delikatnej impregnacji złotym niemieckim napojem. Tu kolejna niespodzianka - nie mają "dużych" - jedyne = największe, co udało nam się dostac to 0,3 (?!). Oczywiście, zapomnij o soku imbirowym ( aaa, ja chcę do żaczka/nawojki/gdziekolwiek w krakowie!!). Wyciągnęłyśmy dwóch Niemców i Włocha, ale na krótko, gdyż w Lozannie jestem Kopciuszkiem - 0.15 ostatnie metro.... ech...co do "party" to no comment.
sobota, 11 października 2008
spokojny tydzień
ten weekend jest chilloutowy - żadnych wycieczek, chociaż pogoda jest piękna - jak dla mnie lato ( już bez porównania w ogóle z irlandią...). nie planowałam nic, gdyż czekam na niespodziankę z domciu (polskie żarcie!! jedyne i najlepsze na świecie :)). to w ogóle dłuższa historia, mam nadzieję, że z happy-endem jutro rano. czyli się nie wyśpię znów, nawet nie o to wysypianie chodzi - ja po prostu lubię od czasu do czasu najzwyczajniej w świecie się "poborsuczyc": pół dnia w pidżamie, śniadanie o 13... nie tym razem.
z tematów szwajcariowych: już mam za sobą pierwsze fondue:
baardzo, baardzo dobre - chociaz jak pewien oryginalny Szwajcar stwierdził- lekko oszukane, chyba oszczędzili na studentach i nie dodali białego wina. cóż, wniosek tylko jeden: trzeba to powtórzyc, tym razem ze wszystkimi właściwymi ingrediencjami. Było to takie małe party - niestety, we wtorek. Jest to dla mnie przykre z tego powodu, że środa to mój najdłuższy dzień w szkole - bo zaczynam o 8.00 angielskim i kończę 0 18 francuskim. Pomiędzy oczywiście lab. długo się tam nie pobawiłam... Jak to dobrze było byc normalnym studentem, którzy może poobijac sie bezkarnie na wykladzie.. jezeli na niego dotrze, bo jak nie dotrze to w sumie żadna strata...ja już tak nie mogę, bo w sumie oczekują ode mnie żebym coś robiła i nie mogę tego robic na "odwal się". Pomijam fakt, że bardzo chce mi się tu pracowac :) ale chodzi bardziej o to, że powoli się zaczynam żegnac z beztroskimi studiami... :(
i jeszcze jedno zdjęcie z moich kulinarnych nowych przygód - sushi zrobione przez Ayę. Było to chirashizushi - przyprawiony ryż z kawałkami warzyw. nawet kawałki marchewki się trafiły i zjadałam :) małe babskie spotkanie przy winku, sushi, filmie i popcornie - czasem trzeba :) nareszcie pojęłam podstawy operowania pałeczkami - wciąż jeszcze nie potrafię jeśc tak elegancko, leciutko i z taką gracją jak Aya, i chyba niegdy nie będę umiec, ale to w końcu ona jest Japonką, prawda?? będę cwiczyc, bo dostałam od Ayi własne hashi (pałeczki) - wybrała dla mnie najbardziej fioletowe jakie miała!! czas chyba też coś polskiego zapodac tutaj - problem jest taki, że na codzień to ja nigdy nic polskiego nie gotowałam, tylko jak porządny student na całym świecie - pasta, pasta i od czasu do czasu ryż :) jedyne co chyba umiem polskiego robic, to jakies ciasta - już jabłka mam obiecane z sadu koleżanki, więc chyba szarlotka będzie?